I only want him if he says it first to me
Nie myślał wiele. Nie myślał już w ogóle. Wyciąga dłoń, łapie Andromedę za przedramię. Może trochę zbyt gwałtownie, może trochę za mocno zaciska palce na przegubie. Przyciąga ją do siebie i ma wrażenie, jakby to było teraz albo nigdy, jakby drzwi kamienicy były jakąś nieprzekraczalną granicą. Bał się, że jeśli teraz wyjdzie, nie zobaczy jej już nigdy więcej.
— Andy, poczekaj- — lustruje jej twarz trochę niewidzącym spojrzeniem. Co t e r a z? Co miał jej powiedzieć? Że chciałby, żeby go tak pocałowała? Otwiera usta, wpatruje się w nią, jakby chciał coś powiedzieć, ale do głowy nie przychodzi mu nic. Nawet jakieś głupie pytanie o jej samopoczucie wydaje się być nie na miejscu. Przecież sama wybiegła, jakby ścigali się kto pierwszy opuści imprezę. Kto wytrzyma dłużej w udawaniu, że się o sobie nawzajem już zapomniało i sama obecność w tym samym pomieszczeniu wcale nie odbijała się na sercu. Zamyka usta, wypuszcza powietrze nosem z nutą frustracji. Nie na nią, na samego siebie, bo omamiony umysł nie współpracuje, a rozsądek krzyczy gdzieś z tyłu głowy, że jakiekolwiek pocałunki nie są dobrym pomysłem. Nie teraz.
Chociaż chciał.
Marszczy brwi, trzyma ją blisko, ale nie za blisko.
— Chcesz… chcesz zobaczyć moje dziecko? To znaczy, ślimaka. Nie mam ludzkiego dziecka. — odzywa się w końcu. Absurd, ale było już za późno. Jeśli teraz wycofa się z wyjaśnień, będzie jeszcze dziwniej. — To znaczy, inaczej. Evan ma dziecko, to znaczy tego ślimaka. I ten ślimak nazywa się Albert i tutaj mieszka. Bo Evan tu mieszka. Więc ślimak mieszka z nim. — ciągnie dalej, bezsensownie gestykulując wolną dłonią. — A jest trochę moim dzieckiem, to znaczy synem, bo… Evan jest jakby moim mężem? — zatrzymuje się, jakby pytał samego siebie. Dziesięć lat to szmat czasu, prawda? Nic dziwnego, że w życiu pojawiają się dzieci i mężowie. — To znaczy, nie jest. Nie na papierze, tak… pleto- plamo- plantonicznie? No, nieważne. Ślimak jest jego, ale też trochę mój, ale w gruncie rzeczy to jestem wolny. — dobrnął, plącząc język po drodze. Westchnął ciężko, jakby to tłumaczenie zabrało mu ostatnią szarą komórkę i jakąkolwiek energię, jaką jeszcze miał. — To… chcesz zobaczyć tego ślimaka? — zagadnął i uśmiechnął się głupio. — Albo, nie wiem. Mam kokainę w kieszeni. — jego usta działały szybciej, niż mózg, a on sam nie był pewien czy to on właśnie powiedział, czy to jakiś dziwny podmuch wiatru albo stłumione głosy z salonu.
Andy Deffontaines