~ Francis Harrison ~
when i die, i'll let go
but in my life, i hold on until there's nothing left to hold
and then, you know, i just explode
O dwudziestej drugiej siedemnaście na plaży wciśniętej między dwie skały (Jonah mógłby przysiąc, że jedna z nich do złudzenia przypomina kształtem ogromnego kutasa) niewiele widać. Przysłonięty przez kilka chmur i nowojorski smog księżyc gładzi powierzchnię morza odbijanym światłem, zarysowuje też w ciemności kontur męskiej sylwetki, ale kompletnie omija czarny, śliski worek, przezornie wepchnięty w uschniętą, wysoką do kolan trawę.
Jonah zwraca twarz ku wodzie, zamyka oczy, rozkłada ręce niczym świebodziński Jezus i zaciąga się najpierw świeżym, pachnącym solą powietrzem, a później odpalonym przed minutą papierosem, wciśniętym między wargi. Zawsze pali po: po seksie, po obiedzie, po drinku, po morderstwie. Po dobrze wykonanej robocie w ramach n a g r o d y, po spierdolonej akcji, by zebrać myśli. Po partnerce, bo jest DŻENTELMENEM i grzecznie przytrzyma zapalniczkę, osłaniając płomień przed wiatrem. Czasem kończy się na jednym papierosie, czasem pozwala sobie na więcej. Dziś nudzi się w połowie, chwyta więc niedopałek i odrzuca na bok, gdzieś w uschnięte krzaki, które tylko dzięki bożej opatrzności i wilgoci w zastygłym powietrzu nie stają w płomieniach.
Przeciąga się. Opiera stopę na jednej ze skałek, pochyla się w jej stronę, później wygina ciało w innych kierunkach. Nie potrafi długo usiedzieć w miejscu, a przynajmniej nie po pracy. Wciąż buzuje w nim adrenalina, wciąż czuje p o d n i e c e n i e, mimo że zdążył już zmyć z dłoni resztki prochu i tych kilka czerwonych plam, które zabarwiły skórę w wyniku chwilowej nieuwagi.
Zerka w stronę worka i cicho parska, rozbawiony żartem wykreowanym przez rozbiegane myśli. Zastanawia się, czy Francis będzie zadowolony. Czy też dostrzeże ironię w romantycznej, wieczornej atmosferze. Dwóch chłopców, księżyc, łódka, P R E Z E N T. To prawie jak r…
Słyszy stukot drobnych kamyczków, które staczają się po kamiennych schodach. Odwraca się przez ramię, dostrzega w ciemności znajomą sylwetkę, klaszcze. Nagły hałas roznosi się echem wzdłuż wzburzonych fal.
— Fucking hell, Frannie! — Żadnego „dobry wieczór”, żadnego „misja zakończona sukcesem”, żadnego nawet podania dłoni, bo uprzejmości przecież mają już za sobą. — Ja rozumiem, że dałem ci znać trochę na ostatnią chwilę, ale ileż można na ciebie czekać? What are you, a fucking queen of England? — Mieli się spotkać w dokach nieopodal portu, jakieś pięć, może sześć kilometrów od lokacji, którą Jonah wysłał Francisowi po zapakowaniu trupa do wora. Doki to dobre miejsce na przesłuchanie, na przywiązanie kogoś do słupa, względnie również obcięcie nogi. Stają się bezużyteczne, gdy podejrzany niczego już nie powie.
— Słuchaj, this fucking twat… — Gestem zachęca Francisa, by zbliżył się do krzaków, po czym szturcha czubkiem buta ogromny wór. — Powiedzmy, że robił trochę problemów, ye? — Wzrusza ramionami. — Niczego z niego nie wyciągniesz, ale i tak nie powiedziałby ci więcej, niż się dowiedziałem. Także… happy fucking birthday? — Poklepuje mężczyznę po ramieniu i szeroko się uśmiecha.