torrance atwoodphoebe tonkin
informacje o postaci
18.04.1993, Newark, NJ, USA
staten island
panna
heteroseksualnal
ona | jej
oficer portowy
port newark - elizabeth
średnie, dodatkowo kursy zawodowe
$$$
od pracodawcy
ohana means family
staten island
panna
heteroseksualnal
ona | jej
oficer portowy
port newark - elizabeth
średnie, dodatkowo kursy zawodowe
$$$
od pracodawcy
ohana means family
freeform
Nigdy nie lubiłam zgiełku. Wydawało mi się bowiem, że towarzyszył mi on jak na złość - zawsze. Wszędzie. Niczym jakaś upierdliwa, dźwiękowa wersja ludzkiego cienia, doskonale przyklejonego do twojej osoby. Był w domu - gdzie poza mną żyła jeszcze czwórka rodzeństwa, zwykle rozdartego jak słabej jakości prześcieradła. Gdzie dźwięk maszyny do szycia mamy zdawał się być słyszany nieprzerwanie. Był w szkole - gdy wiele działo się wokół cheerleaderek i ich napakowanych przydupasów o odpowiednio atrakcyjnej facjacie, a przeciętniacy jedynie łaskawie obrywali rykoszetem tego zamieszania. Był porcie - wokół ojca, rybaka zawsze zbierał się niemały i niecichy tłum klientów, przekrzykujący się na głosy z równie zainteresowanymi towarem mewami, w pewnej harmonii hałasu.
Szybko pokochałam więc spokój. Ten odnajdywałam - jak ten ostatni kujon, którym nigdy nie przyszło mi być - w bibliotece. Książki w końcu nigdy nie krzyczą. Albo jak jedna z tych nadobnych panien z Jane Austen, w parkach, na spacerach, w wyimaginowanym poszukiwaniu idealnej i niedoścignionej miłości. Której - dobre sobie - przecież nawet nie ma. Są co najwyżej wielkie pokłady wzajemnej sympatii, cierpliwości i przywiązania. I co ostatnie - choć złamałam tutaj swoje prywatne przyrzeczenie, że nie skończę jak któreś z rodziców - w porcie. W najdalej wysuniętym kapitanacie, gdzie zajmuję się niezwykle ekscytującą pracą biurową, a z zamyślenia mogą mnie wyrwać jedynie ciche dźwięki radarów i innych sprzętów. A czasem huk sztormowych fal, które rozbijają się o falochron wręcz wymalowany u stóp tego budynku.
Jeden, zupełnie prywatny sztorm wyrzucił mnie niedawno z powrotem w okolicach rodzinnego domu. Jedyne czego pragnę to normalność i stabilizacja. To pewnie śmieszne (zabawne?) ale przez całe lata wydawało mi się, że mam je po prostu doskonale rozpracowane. Z Newark wyprowadziłam się za miłością, niczym w tych wszystkich ckliwych filmach dla gówniarzy, taką poznaną jeszcze w ogólniaku. Evans zawsze miał więcej szczęścia niż rozumu. I smykałkę do tych całych układów scalonych. Zapowiadał się na wielkiego informatyka, kim ja byłam z raptem kilkoma kursami związanymi z pracą w biurze? Taką dostanę wszędzie, jego szansa była jedna na milion. Wylądowaliśmy w Los Angeles. Ja znalazłam pracę w porcie - bo oczywiście gdzie niby indziej. On robił swoją wielką karierę. Mieliśmy piękne mieszkanie z widokiem na ocean i wspólną przyszłość. Rok, drugi, trzeci, piąty, ósmy. Był pierścionek, odkładaliśmy na ślub, zaraz po nim mieliśmy starać się o dziecko. Szkoda tylko, że Evan miał coś, czego nie miałam ja. Drugie życie. Drugą kobietę. Drugi dom. Pierścionek też był drugi, jak i planowana data ślubu. O plany na dziecko nie zdążyłam spytać.
Jeśli przeżyjesz sztorm i nie zabierze ci on chęci do życia, ociekniesz z tej całej wody - w dużym stopniu własnych łez. I wracasz do codzienności. Lubię moją nową normalność, choć jest bardzo skromna i zwyczajna. Wprowadziłam się do małego mieszkania po babci. Znalazłam pracę w lokalnym porcie.
Na razie więcej mi nie trzeba. Lubię w końcu spokój.
Szybko pokochałam więc spokój. Ten odnajdywałam - jak ten ostatni kujon, którym nigdy nie przyszło mi być - w bibliotece. Książki w końcu nigdy nie krzyczą. Albo jak jedna z tych nadobnych panien z Jane Austen, w parkach, na spacerach, w wyimaginowanym poszukiwaniu idealnej i niedoścignionej miłości. Której - dobre sobie - przecież nawet nie ma. Są co najwyżej wielkie pokłady wzajemnej sympatii, cierpliwości i przywiązania. I co ostatnie - choć złamałam tutaj swoje prywatne przyrzeczenie, że nie skończę jak któreś z rodziców - w porcie. W najdalej wysuniętym kapitanacie, gdzie zajmuję się niezwykle ekscytującą pracą biurową, a z zamyślenia mogą mnie wyrwać jedynie ciche dźwięki radarów i innych sprzętów. A czasem huk sztormowych fal, które rozbijają się o falochron wręcz wymalowany u stóp tego budynku.
Jeden, zupełnie prywatny sztorm wyrzucił mnie niedawno z powrotem w okolicach rodzinnego domu. Jedyne czego pragnę to normalność i stabilizacja. To pewnie śmieszne (zabawne?) ale przez całe lata wydawało mi się, że mam je po prostu doskonale rozpracowane. Z Newark wyprowadziłam się za miłością, niczym w tych wszystkich ckliwych filmach dla gówniarzy, taką poznaną jeszcze w ogólniaku. Evans zawsze miał więcej szczęścia niż rozumu. I smykałkę do tych całych układów scalonych. Zapowiadał się na wielkiego informatyka, kim ja byłam z raptem kilkoma kursami związanymi z pracą w biurze? Taką dostanę wszędzie, jego szansa była jedna na milion. Wylądowaliśmy w Los Angeles. Ja znalazłam pracę w porcie - bo oczywiście gdzie niby indziej. On robił swoją wielką karierę. Mieliśmy piękne mieszkanie z widokiem na ocean i wspólną przyszłość. Rok, drugi, trzeci, piąty, ósmy. Był pierścionek, odkładaliśmy na ślub, zaraz po nim mieliśmy starać się o dziecko. Szkoda tylko, że Evan miał coś, czego nie miałam ja. Drugie życie. Drugą kobietę. Drugi dom. Pierścionek też był drugi, jak i planowana data ślubu. O plany na dziecko nie zdążyłam spytać.
Jeśli przeżyjesz sztorm i nie zabierze ci on chęci do życia, ociekniesz z tej całej wody - w dużym stopniu własnych łez. I wracasz do codzienności. Lubię moją nową normalność, choć jest bardzo skromna i zwyczajna. Wprowadziłam się do małego mieszkania po babci. Znalazłam pracę w lokalnym porcie.
Na razie więcej mi nie trzeba. Lubię w końcu spokój.