Faith VisserPaulina Swantje

informacje o postaci
30.06.1993, nowy jork
Bronx
panna
heteroseksualna
ona/jej
barmanka
klub Moonstones
średnie; porzucone studia
$$
od pracodawcy
into the unknown
Bronx
panna
heteroseksualna
ona/jej
barmanka
klub Moonstones
średnie; porzucone studia
$$
od pracodawcy
into the unknown

freeform
Wychowałam się w niepełnej rodzinie. Swoim nadejściem odebrałam ojcu żonę, bratu matkę, a sobie największy wzór do naśladowania, który pomagałby mi się piąć po drabinie zwanej życiem. Tata pewnie zganiłby mnie za te słowa, w końcu nigdy nie dał mi odczuć, że śmierć mamy była moją winą, ale niekiedy odczuwam złość – na nią, na siebie, na los. Gdyby żyła, prawdopodobnie nie pisałabym tych słów, zamiast tego właśnie siedziałabym na jednym z coniedzielnych obiadków w rodzinnym gronie, przewracając oczami w reakcji na głupie żarciki najbliższych.
Tak jednak się nie stało.
Przewróciłam życia moich mężczyzn do góry nogami - przychodzili na organizowane przeze mnie podwieczorki w salonie, pili wyimaginowaną herbatę z plastikowych filiżanek w otoczeniu moich pluszaków, zaplatali moje włosy w warkocze (dobra, to akurat wychodziło im koszmarnie, widziałam zdjęcia!) i odciągali moją uwagę od burz, na które reagowałam paniką. Oni zaś nauczyli mnie grać w piłkę, poprawnie świecić latarką (kto nie słyszał sławnego tekstu „mi świecisz, czy sobie?”), jeździć na rowerze i sprzedawać niezłego lewego sierpowego (to akurat Marcus, tata nie pochwalał, co zresztą udowodnił zarządzając nam dwutygodniowy szlaban).
Pierwszego dnia szkoły mój ojciec postanowił zmienić się w kwokę. Nie potrafił się ze mną rozstać i gdyby nie oponująca nauczycielka, pewnie rozpocząłby ze mną swoją powtórną ścieżkę edukacji w przymałej ławce. Przeprowadziłam z nim bardzo poważną rozmowę, jak to podlotek z tatą, gdzie postawiłam jasne granice - mógł bawić się w pieczenie najlepszych ciast, utyskiwanie w domu, ale nie miał prawa robić mi siary w szkole. Chyba zrozumiał powagę sytuacji.
Z łatwością odpierałam pytania o mamę, przynajmniej dopóki na mnie nie naciskano, wtedy używałam wyżej wspomnianego lewego sierpowego i zyskiwałam szlabany kosztem wewnętrznej satysfakcji. Wiem, mało to mądre, jednak temat dotykał mnie do żywego, a ja nigdy nie potrafiłam nadstawiać policzka i pozwalać sobie w kaszę pluć.
Im starsza byłam, tym bardziej przesadzałam, okres dojrzewania i buzujące hormony, to jedno wielkie nieporozumienie. Wystarczyła ledwie iskra, by stać się największym wrzodem na dupie rodzica, który musiał radzić sobie ze wstydem i wiecznym wzywaniem do szkoły. Zawsze stawałam w obronie słabszych, sprzeciwiałam się piętnowaniu odstępstw od społecznych norm, przez co spędzałam godziny w kozie za wykłócanie się o własną niewinność i słuszność podjętych działań.
Szkoła średnia zmieniła wszystko, głównie dzięki możliwości wybrania przedmiotów, które naprawdę mnie interesowały i wymusiły uruchomienie odpowiednich zwojów mózgowych, porzucając roztrwanianie się nad tym, co było mi w przyszłości zbędne. Spotkałam tam też więcej podobnych osobowości, tworząc niewielką paczkę, która oczywiście miała trzymać się razem już na zawsze, co było równie prawdopodobne, jak związek do końca życia z którymkolwiek z moich ówczesnych chłopaków (tu muszę wspomnieć, że wszystkie lewe sierpowe trafiające w ich czaszki nie należały do mnie, wiecie, nadopiekuńczy brat, te sprawy).
Nie od razu poszłam na studia, nie byliśmy na to materialnie przygotowani i choć ojciec chciał wziąć kredyt, ja ukróciłam ten temat, nie chcąc, by później zaharowywał się latami w celu jego spłaty. Łapałam się więc wszelkich możliwych prac, goniąc za studiami jak za uciekającym królikiem (skurczybyk miał niezły napęd w tylnych łapach). Podświadomie wiedziałam, że za żadne skarby nie uda mi się zebrać całej kwoty, ale byłam zbyt dumna, by się do tego przyznać i udawałam, że jestem na dobrej drodze ku spełnieniu marzeń. Jedyną osobą, która mi nie uwierzyła, był oczywiście Marcus. To on pokrył znaczną część moich studiów, śmiejąc się przy tym, że jeśli nie będę osiągać dobrych wyników, zacznie ściągać ze mnie wysoki procent w procesie windykacyjnym.
Tak oto trafiłam na wymarzony kierunek i z lekkim poślizgiem rozpoczęłam wyścig o swoją przyszłość. Dojeżdżałam na uczelnię wysłużonym pickupem taty, którego w pierwszych miesiącach ozdobiłam kilkoma szpetnymi wgnieceniami poczynionych w próbach omijania wyskakujących znikąd zwierząt, które kończyły się na przydrożnych drzewach. Nie trwało to długo, brat niezawodnie stanął na straży obowiązku i przygarnął mnie do swojego mieszkania, niby pod pretekstem utrzymania auta przy życiu, ale dobrze wiedziałam, że zwyczajnie troszczył się o mnie i nie chciał, by coś mi się przytrafiło (złamana ręka najwyraźniej uruchomiła rodzinny system wspierania młodszej siostry).
Poznałam smak wolności, otworzyły się przede mną nowe możliwości, z którymi chętnie poczęłam obcować. Imprezy podczas nieobecności brata stały się normą, sąsiad spod piątki dostawał wścieklizny, a ja zawsze wychodziłam obronną ręką z każdych oskarżeń za sprawą niewinnego uroku (spojrzenie a’la kot ze Shreka stosowane na zawołanie działa cuda). Z łatwością usprawiedliwiano moje wybryki, wszak nie robiłam nic złego, nie przekraczałam granic przyzwoitości i nie zawalałam nauki.
Nie zawsze byłam najlepszą współlokatorką pod słońcem – rodzinny temperament i różnica przyzwyczajeń powodowała nagminne sprzeczki o głupie wyniesienie śmieci, czy zmywanie naczyń, ale takie są uroki wspólnego mieszkania. Nie ukrywam, najgorzej było przy goszczeniu u siebie znajomych, Marcus musiał przecież prześwietlać każdego męskiego gościa, czy aby przypadkiem jegomość nie miał złych zamiarów wobec mnie. Martwił się, jednak na pewnym etapie właśnie to prowokowało między nami największe waśnie.
Jak dziś pamiętam dzień, gdy skoro świt zapukano do naszych drzwi. Zarwałam całą poprzednią noc, ucząc się do egzaminu, który miał się odbyć następnego dnia. W tamtym momencie nie wiedziałam jeszcze, że nigdy na niego nie dotrę, że świat zachwieje się w posadach, a ja zrezygnuję ze wszystkiego, co do tej pory wypracowywałam - nie zostanę psychologiem sądowym, nie ukończę studiów i nagle przestanę poznawać samą siebie. Idąc ku drzwiom z przekleństwem na ustach, spodziewałam się listonosza, natrętnego akwizytora, czy irytującego sąsiada spod piątki, a nie mężczyzny, który z fałszywą troską powie mi, że mój brat nigdy już nie wróci do domu. Śmierć Marcusa uderzyła jak tornado, które niespodziewanie pochłonęło całe moje istnienie, pozostawiając za sobą tylko zgliszcza emocji.
Pierwsze dni były jak koszmar, z którego nie dało się uciec. Nieustanne odwiedziny, telefony, wiadomości z kondolencjami, wszystko tylko po to, by na końcu zadać jedyne pytanie, na które nie potrafiłam szczerze odpowiedzieć - Jak się trzymasz, Faith? Jak miałam się trzymać, gdy cały świat krzyczał mi prosto w twarz, że już nigdy nie będzie tak, jak dawniej? Każdy krok stawiany w naszym wspólnym mieszkaniu wybrzmiewał nieznośnym echem pustki, która boleśnie przypominała o nieobecności Marcusa. W tamtych chwilach pragnęłam być sama, gnić w otchłani gniewu i żalu, żądając od świata odwetu, zadośćuczynienia za to, co odebrano mojej rodzinie, a jednocześnie tkwiąc w morzu poczucia winy, ponieważ byłam pewna, że mogłam zrobić więcej, uczynić cokolwiek, by zatrzymać go tamtego dnia w domu.
Tonęłam. Zastygałam za każdym razem, gdy włączała się nasza automatyczna sekretarka z jednym z tych durnych nagrań, które skleciliśmy wspólnie po jego ostatniej imprezie urodzinowej. Utkwiłam w letargu, marazmie, nieuleczalnej obojętności, którą próbowano ze mnie wyplenić na terapiach, lecz nikt tam mnie nie rozumiał. Gdy spływały pierwsze ponaglenia w sprawie niespłaconych rachunków, topiłam żałobę w alkoholu, przesiadując godzinami na podłodze w pokoju brata. Czekałam, aż wróci i zacznie wylewać z siebie potok protekcjonalnych słów, przypominając mi, że już milion razy prosił mnie, bym tam nie wchodziła. Chciałam usłyszeć ten milion pierwszy.
Nie wyprowadziłam się z tego mieszkania, nie pozwoliłam też ruszyć pokoju Marcusa, to były jedyne warunki, po których obiecałam ojcu, że w końcu stanę na nogi. Zaczęłam od pracy, którą finalnie znalazłam w jednym z barów, a która prędko utwierdziła mnie w przekonaniu, że nie jestem gotowa na kontakty międzyludzkie. Wybaczano mi wiele błędów i potknięć, ale każda taryfa ulgowa ma swój kres, a ja zostałam postawiona pod ścianą. Nie mogłam jednak zawieść ojca i ponownie upaść, w końcu zostałam mu już tylko ja i musiałam być silna – nie dla siebie, a właśnie dla taty.
Ucieczka od rzeczywistości stała się pierwszą potrzebą i dość prędko zaprowadziła mnie do miejsca, z którego niełatwo się wyrwać. Wystarczyła jedna przypadkowa znajomość, jedna jedyna, która pociągnęła za sobą całą siatkę kontaktów do ludzi, którzy niemal na zawołanie sprzedawali mi niewielkie samarki częściowo wypełnione białym proszkiem. To dzięki kokainie potrafiłam stworzyć iluzję normalności, skrzętnie utkane kłamstwo pod postacią maski. Na krótką chwilę zapominałam, stawałam się sztucznie weselsza, bardziej produktywna, a tego właśnie wymagali ode mnie wszyscy. Nic dziwnego, że koniec końców stało się to kusząco uzależniające.
Zdawać się mogło, że wychodziłam na prostą, przynajmniej w oczach bliskich i społeczeństwa, które nie widziało blizn na mojej duszy i trwoniącego mnie bólu. Znów śmiałam się z durnych żartów, tańczyłam do utraty tchu, wyłam na karaoke z przyjaciółmi, wyjeżdżałam na górskie wspinaczki, grzebałam z ojcem przy starym pickupie, chadzałam do kina ze znajomymi, przyjmowałam zaproszenia na imprezy. Odnalazłam szczęście w muzyce, skupiając się na doskonaleniu umiejętności wyzwalania melodii ze skrzypiec, co w tym mieście dało mi kilka sensownych znajomości z ludźmi, którym niewiele brakuje do tego, by nazwać ich przyjaciółmi. Robiłam niemal to samo, co wcześniej, ale jednocześnie prowadziłam podwójne życie, karmiąc głód euforycznego uzależnienia, bez lęku zapoznając się z narkotykowym podziemiem.
W końcu wszystko ma swoją cenę, prawda? Nawet jeżeli w ramach poświęcenia trzeba się zaprzyjaźnić ze sztuką kłamania ludziom prosto w oczy.
W międzyczasie ojciec stracił pracę, jakby było nam mało nieszczęść w życiu. To było naszym kamieniem do trumny. Człowiek, którego kochałam utonął w alkoholu, a radząc z tym sobie gorzej ode mnie w kilka miesięcy odszedł do - ponoć - lepszego świata. Zdążył jednak zasiać we mnie ziarno nienawiści w skutek ogromu kłótni wokół naszych uzależnień. Nie ma go już, schrzaniliśmy swoje życia do cna za sprawą jednej katastrofy, ale jestem też zdania, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Nie muszę się wymigiwać od naszych spotkań w drodze po kolejną działkę, nie muszę spowiadać się z kolejnego mandatu o którym doniesie mu zaprzyjaźniona policjantka przy przypadkowym spotkaniu i jeszcze raz, nie muszę się tłumaczyć z tego z kim mnie widziano i jaki zły wpływ może to dla mnie mieć. Łatwiej mi udawać, że się ze wszystkim pogodziłam, grać dobrą minę do złej gry. W końcu co by było, gdyby ojciec żył i się dowiedział, że jego córka od kilku lat wciąga kreski, by funkcjonować tak, jak sobie tego wszyscy wokół życzyli?
Czy to nie zabawne, że karuzela się kręci?
Z tej drogi nie ma już odwrotu.
Jest dobrze, jak jest.
Tak jednak się nie stało.
Przewróciłam życia moich mężczyzn do góry nogami - przychodzili na organizowane przeze mnie podwieczorki w salonie, pili wyimaginowaną herbatę z plastikowych filiżanek w otoczeniu moich pluszaków, zaplatali moje włosy w warkocze (dobra, to akurat wychodziło im koszmarnie, widziałam zdjęcia!) i odciągali moją uwagę od burz, na które reagowałam paniką. Oni zaś nauczyli mnie grać w piłkę, poprawnie świecić latarką (kto nie słyszał sławnego tekstu „mi świecisz, czy sobie?”), jeździć na rowerze i sprzedawać niezłego lewego sierpowego (to akurat Marcus, tata nie pochwalał, co zresztą udowodnił zarządzając nam dwutygodniowy szlaban).
Pierwszego dnia szkoły mój ojciec postanowił zmienić się w kwokę. Nie potrafił się ze mną rozstać i gdyby nie oponująca nauczycielka, pewnie rozpocząłby ze mną swoją powtórną ścieżkę edukacji w przymałej ławce. Przeprowadziłam z nim bardzo poważną rozmowę, jak to podlotek z tatą, gdzie postawiłam jasne granice - mógł bawić się w pieczenie najlepszych ciast, utyskiwanie w domu, ale nie miał prawa robić mi siary w szkole. Chyba zrozumiał powagę sytuacji.
Z łatwością odpierałam pytania o mamę, przynajmniej dopóki na mnie nie naciskano, wtedy używałam wyżej wspomnianego lewego sierpowego i zyskiwałam szlabany kosztem wewnętrznej satysfakcji. Wiem, mało to mądre, jednak temat dotykał mnie do żywego, a ja nigdy nie potrafiłam nadstawiać policzka i pozwalać sobie w kaszę pluć.
Im starsza byłam, tym bardziej przesadzałam, okres dojrzewania i buzujące hormony, to jedno wielkie nieporozumienie. Wystarczyła ledwie iskra, by stać się największym wrzodem na dupie rodzica, który musiał radzić sobie ze wstydem i wiecznym wzywaniem do szkoły. Zawsze stawałam w obronie słabszych, sprzeciwiałam się piętnowaniu odstępstw od społecznych norm, przez co spędzałam godziny w kozie za wykłócanie się o własną niewinność i słuszność podjętych działań.
Szkoła średnia zmieniła wszystko, głównie dzięki możliwości wybrania przedmiotów, które naprawdę mnie interesowały i wymusiły uruchomienie odpowiednich zwojów mózgowych, porzucając roztrwanianie się nad tym, co było mi w przyszłości zbędne. Spotkałam tam też więcej podobnych osobowości, tworząc niewielką paczkę, która oczywiście miała trzymać się razem już na zawsze, co było równie prawdopodobne, jak związek do końca życia z którymkolwiek z moich ówczesnych chłopaków (tu muszę wspomnieć, że wszystkie lewe sierpowe trafiające w ich czaszki nie należały do mnie, wiecie, nadopiekuńczy brat, te sprawy).
Nie od razu poszłam na studia, nie byliśmy na to materialnie przygotowani i choć ojciec chciał wziąć kredyt, ja ukróciłam ten temat, nie chcąc, by później zaharowywał się latami w celu jego spłaty. Łapałam się więc wszelkich możliwych prac, goniąc za studiami jak za uciekającym królikiem (skurczybyk miał niezły napęd w tylnych łapach). Podświadomie wiedziałam, że za żadne skarby nie uda mi się zebrać całej kwoty, ale byłam zbyt dumna, by się do tego przyznać i udawałam, że jestem na dobrej drodze ku spełnieniu marzeń. Jedyną osobą, która mi nie uwierzyła, był oczywiście Marcus. To on pokrył znaczną część moich studiów, śmiejąc się przy tym, że jeśli nie będę osiągać dobrych wyników, zacznie ściągać ze mnie wysoki procent w procesie windykacyjnym.
Tak oto trafiłam na wymarzony kierunek i z lekkim poślizgiem rozpoczęłam wyścig o swoją przyszłość. Dojeżdżałam na uczelnię wysłużonym pickupem taty, którego w pierwszych miesiącach ozdobiłam kilkoma szpetnymi wgnieceniami poczynionych w próbach omijania wyskakujących znikąd zwierząt, które kończyły się na przydrożnych drzewach. Nie trwało to długo, brat niezawodnie stanął na straży obowiązku i przygarnął mnie do swojego mieszkania, niby pod pretekstem utrzymania auta przy życiu, ale dobrze wiedziałam, że zwyczajnie troszczył się o mnie i nie chciał, by coś mi się przytrafiło (złamana ręka najwyraźniej uruchomiła rodzinny system wspierania młodszej siostry).
Poznałam smak wolności, otworzyły się przede mną nowe możliwości, z którymi chętnie poczęłam obcować. Imprezy podczas nieobecności brata stały się normą, sąsiad spod piątki dostawał wścieklizny, a ja zawsze wychodziłam obronną ręką z każdych oskarżeń za sprawą niewinnego uroku (spojrzenie a’la kot ze Shreka stosowane na zawołanie działa cuda). Z łatwością usprawiedliwiano moje wybryki, wszak nie robiłam nic złego, nie przekraczałam granic przyzwoitości i nie zawalałam nauki.
Nie zawsze byłam najlepszą współlokatorką pod słońcem – rodzinny temperament i różnica przyzwyczajeń powodowała nagminne sprzeczki o głupie wyniesienie śmieci, czy zmywanie naczyń, ale takie są uroki wspólnego mieszkania. Nie ukrywam, najgorzej było przy goszczeniu u siebie znajomych, Marcus musiał przecież prześwietlać każdego męskiego gościa, czy aby przypadkiem jegomość nie miał złych zamiarów wobec mnie. Martwił się, jednak na pewnym etapie właśnie to prowokowało między nami największe waśnie.
Jak dziś pamiętam dzień, gdy skoro świt zapukano do naszych drzwi. Zarwałam całą poprzednią noc, ucząc się do egzaminu, który miał się odbyć następnego dnia. W tamtym momencie nie wiedziałam jeszcze, że nigdy na niego nie dotrę, że świat zachwieje się w posadach, a ja zrezygnuję ze wszystkiego, co do tej pory wypracowywałam - nie zostanę psychologiem sądowym, nie ukończę studiów i nagle przestanę poznawać samą siebie. Idąc ku drzwiom z przekleństwem na ustach, spodziewałam się listonosza, natrętnego akwizytora, czy irytującego sąsiada spod piątki, a nie mężczyzny, który z fałszywą troską powie mi, że mój brat nigdy już nie wróci do domu. Śmierć Marcusa uderzyła jak tornado, które niespodziewanie pochłonęło całe moje istnienie, pozostawiając za sobą tylko zgliszcza emocji.
Pierwsze dni były jak koszmar, z którego nie dało się uciec. Nieustanne odwiedziny, telefony, wiadomości z kondolencjami, wszystko tylko po to, by na końcu zadać jedyne pytanie, na które nie potrafiłam szczerze odpowiedzieć - Jak się trzymasz, Faith? Jak miałam się trzymać, gdy cały świat krzyczał mi prosto w twarz, że już nigdy nie będzie tak, jak dawniej? Każdy krok stawiany w naszym wspólnym mieszkaniu wybrzmiewał nieznośnym echem pustki, która boleśnie przypominała o nieobecności Marcusa. W tamtych chwilach pragnęłam być sama, gnić w otchłani gniewu i żalu, żądając od świata odwetu, zadośćuczynienia za to, co odebrano mojej rodzinie, a jednocześnie tkwiąc w morzu poczucia winy, ponieważ byłam pewna, że mogłam zrobić więcej, uczynić cokolwiek, by zatrzymać go tamtego dnia w domu.
Tonęłam. Zastygałam za każdym razem, gdy włączała się nasza automatyczna sekretarka z jednym z tych durnych nagrań, które skleciliśmy wspólnie po jego ostatniej imprezie urodzinowej. Utkwiłam w letargu, marazmie, nieuleczalnej obojętności, którą próbowano ze mnie wyplenić na terapiach, lecz nikt tam mnie nie rozumiał. Gdy spływały pierwsze ponaglenia w sprawie niespłaconych rachunków, topiłam żałobę w alkoholu, przesiadując godzinami na podłodze w pokoju brata. Czekałam, aż wróci i zacznie wylewać z siebie potok protekcjonalnych słów, przypominając mi, że już milion razy prosił mnie, bym tam nie wchodziła. Chciałam usłyszeć ten milion pierwszy.
Nie wyprowadziłam się z tego mieszkania, nie pozwoliłam też ruszyć pokoju Marcusa, to były jedyne warunki, po których obiecałam ojcu, że w końcu stanę na nogi. Zaczęłam od pracy, którą finalnie znalazłam w jednym z barów, a która prędko utwierdziła mnie w przekonaniu, że nie jestem gotowa na kontakty międzyludzkie. Wybaczano mi wiele błędów i potknięć, ale każda taryfa ulgowa ma swój kres, a ja zostałam postawiona pod ścianą. Nie mogłam jednak zawieść ojca i ponownie upaść, w końcu zostałam mu już tylko ja i musiałam być silna – nie dla siebie, a właśnie dla taty.
Ucieczka od rzeczywistości stała się pierwszą potrzebą i dość prędko zaprowadziła mnie do miejsca, z którego niełatwo się wyrwać. Wystarczyła jedna przypadkowa znajomość, jedna jedyna, która pociągnęła za sobą całą siatkę kontaktów do ludzi, którzy niemal na zawołanie sprzedawali mi niewielkie samarki częściowo wypełnione białym proszkiem. To dzięki kokainie potrafiłam stworzyć iluzję normalności, skrzętnie utkane kłamstwo pod postacią maski. Na krótką chwilę zapominałam, stawałam się sztucznie weselsza, bardziej produktywna, a tego właśnie wymagali ode mnie wszyscy. Nic dziwnego, że koniec końców stało się to kusząco uzależniające.
Zdawać się mogło, że wychodziłam na prostą, przynajmniej w oczach bliskich i społeczeństwa, które nie widziało blizn na mojej duszy i trwoniącego mnie bólu. Znów śmiałam się z durnych żartów, tańczyłam do utraty tchu, wyłam na karaoke z przyjaciółmi, wyjeżdżałam na górskie wspinaczki, grzebałam z ojcem przy starym pickupie, chadzałam do kina ze znajomymi, przyjmowałam zaproszenia na imprezy. Odnalazłam szczęście w muzyce, skupiając się na doskonaleniu umiejętności wyzwalania melodii ze skrzypiec, co w tym mieście dało mi kilka sensownych znajomości z ludźmi, którym niewiele brakuje do tego, by nazwać ich przyjaciółmi. Robiłam niemal to samo, co wcześniej, ale jednocześnie prowadziłam podwójne życie, karmiąc głód euforycznego uzależnienia, bez lęku zapoznając się z narkotykowym podziemiem.
W końcu wszystko ma swoją cenę, prawda? Nawet jeżeli w ramach poświęcenia trzeba się zaprzyjaźnić ze sztuką kłamania ludziom prosto w oczy.
W międzyczasie ojciec stracił pracę, jakby było nam mało nieszczęść w życiu. To było naszym kamieniem do trumny. Człowiek, którego kochałam utonął w alkoholu, a radząc z tym sobie gorzej ode mnie w kilka miesięcy odszedł do - ponoć - lepszego świata. Zdążył jednak zasiać we mnie ziarno nienawiści w skutek ogromu kłótni wokół naszych uzależnień. Nie ma go już, schrzaniliśmy swoje życia do cna za sprawą jednej katastrofy, ale jestem też zdania, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Nie muszę się wymigiwać od naszych spotkań w drodze po kolejną działkę, nie muszę spowiadać się z kolejnego mandatu o którym doniesie mu zaprzyjaźniona policjantka przy przypadkowym spotkaniu i jeszcze raz, nie muszę się tłumaczyć z tego z kim mnie widziano i jaki zły wpływ może to dla mnie mieć. Łatwiej mi udawać, że się ze wszystkim pogodziłam, grać dobrą minę do złej gry. W końcu co by było, gdyby ojciec żył i się dowiedział, że jego córka od kilku lat wciąga kreski, by funkcjonować tak, jak sobie tego wszyscy wokół życzyli?
Czy to nie zabawne, że karuzela się kręci?
Z tej drogi nie ma już odwrotu.
Jest dobrze, jak jest.
- ☆ jej skórę pokrywa kolekcją tatuaży, lecz większość kryje się pod ubraniami, ponieważ nie traktuje ich jako ozdoby, a jako mapę emocji i wydarzeń z przeszłości, by nie zapomnieć, kim tak naprawdę jest
☆ niewiele zakazów panuje w jej życiu, lecz prawdopodobnie największym jest ten, który neguje możliwość wstępu do pokoju Marcusa
☆ adrenalina jest jej zastępczym uzależnieniem, stąd niekiedy podejmuje bezmyślne, prowokacyjne decyzje, które wyzwolą choć namiastkę ów pobudzenia
☆ z powyższego powodu zmieniła też starego pickupa na jeszcze bardziej wysłużony motocykl, lecz mało ma okazji, by się nim poruszać
☆ prawdopodobnie zna większość dilerów niezależnie od okolicy, można powiedzieć, że znajduje ich szybciej niż masło orzechowe na półkach supermarketu
☆ może nie wymieni ci na szybko wszystkich stanów, ale za to jest świetna w wymianie nazw narkotyzujących substancji wraz z niepożądanymi objawami tychże
☆ na bladym ciele kobiety widać parę szczególnych blizn - prawy nadgarstek, zgięcia łokci i ubytek mięśniowy w łydce
☆ ma krótki zapłon i niską tolerancję na głupotę, naciski i szeroko pojętych natrętów, przez co często wybucha gniewem
posiada własną wersję trzech gekonowych muszkieterów o imionach Atos, Portos i Aramis, do tej grupki należy również wąż imieniem D’Artagnan
☆ bajki Disneya to quilty pleasure - są, uwielbia, w życiu się nie przyzna, póki jej nie przyłapią
☆ hej! Podobnie jest z muzyką country
☆psując niewinny nastrój trzeb przedstawić fakt - jej brat był pilotem linii lotniczych, który zaangażował się w przemyt, przez co został zamordowany przeszło osiem lat temu
☆ wciąż nie pogodziła się ze śmiercią Marcusa i pokłada nadzieję, że jeśli będzie wystarczająco długo czekać, to on powróci, dlatego wolne wieczory wciąż przesiaduje na kanapie z zastopowaną kontynuacją serialu, który wspólnie oglądali - żaden specjalista nie dał rady odwieść jej myśli z tej zawrotnie absurdalnej drogi