Nicholas A. SwallowAustin Butler

informacje o postaci
08/17/1991; Goshen, NY
bronx; 954 east 135th street
wolny
heteroseksualny
r. męskiego
ochroniarz
Roadhouse
zawodowe; elektryka i elektryka budowlana (aas, 2015), energetyka (aas; 2018) na Columbia-Greene CC w ramach programów korekcyjnych Hudson Link w GCF
$$
nieubezpieczony
into the unknown
bronx; 954 east 135th street
wolny
heteroseksualny
r. męskiego
ochroniarz
Roadhouse
zawodowe; elektryka i elektryka budowlana (aas, 2015), energetyka (aas; 2018) na Columbia-Greene CC w ramach programów korekcyjnych Hudson Link w GCF
$$
nieubezpieczony
into the unknown

freeform
18+
W Goshen w granicach hrabstwa Orange mieszka około 14 tysięcy ludzi; to nieduże miasto, ale teraz widzę, że bardziej jak mogłoby się wydawać, przypomina maleńką kropkę na mapie, bo tutaj ledwie w niewielkiej, jednej części południowego Bronxu mieszka tylu ludzi, co tam. Tutaj każdy dokądś się spieszy, a tam nikt nie spieszy się donikąd. Tutaj nikt nikogo nie zna, ale mówi dużo patrząc prosto w oczy, żeby dowiedzieć się więcej, a tam każdy zna każdego, ale milczy odwracając wzrok, żeby nie widzieć. Żeby nie wiedzieć.Urodziłem się 17 sierpnia 1991 roku w jednym z miejskich szpitali w Nowym Jorku, ale nie mieszkaliśmy tam. Mieszkaliśmy na jednej z kilku ogromnych farm rozsianych wzdłuż drogi stanowej nr 17. Najbliżej było do Goshen. Najdalej było do Goshen...
Ojciec był surowym mężczyzną twardym i martwym wewnątrz od dawna, trzymającym się zasad podporządkowanym wierze w przeciwieństwie do mojej matki — czułej i delikatnej, ale upadłej kobiety. Mama... Nie wiem, co miałbym o niej powiedzieć? Co mógłbym powiedzieć? Co byłoby właściwym i przede wszystkim, co ona sama chciałaby usłyszeć? „Mama liked the roses”. Wiem... To głupie, cholernie głupie, ale dla mnie naprawdę była właśnie taka; jak te wszystkie róże wyrastające z donic na parapecie. Była najpiękniejszą. Była najpiękniejszą kobietą, jaką widziałem w życiu i jaka wychodząc miała u stóp wszystkich chyba mężczyzn w tym pieprzonym mieście, które nie śpi nigdy. Była silna walcząc codziennie, żebym mógł być dzieckiem tak długo, jak tylko dawała radę nie poddać się własnym wstydowi i wątpliwościom, sumieniu i tym wszystkim wyrzutom, których ciężar dźwigała codziennie starając nie przestawać się uśmiechać, jeśli byłem obok. Kochała mnie; byłem tego pewien nawet, kiedy to „nie był jej dzień” i kiedy nie poświęcała mi tak wiele uwagi, jak zazwyczaj. Kiedy nie spędzała ze mną tyle czasu, ile zazwyczaj. To nie było najważniejsze i, i tak uwielbiałem przyglądać się jej, kiedy siadała przy lusterku toaletki i zaczynała nakładać makijaż, żeby jeśli to „był jej dzień” jednak, łaskotać czubek mojego zadartego i upstrzonego piegami nosa albo policzek i skroń poznaczoną całymi konstelacjami pieprzyków, włosiem miękkiego pędzla z grubą warstwą błyszczących drobinek. Żeby łapać w dłoń moją szczupłą twarz i trzymając za zarumienione policzki przyciągnąć do siebie i pocałować zanim wyszła zostawiając przy tym na bladej skórze czerwieniący się mocno odcisk umalowanych mocno obfitych ust. A ja? Ja śmiejąc się coraz głośniej, wchodziłem między toaletkę i szafę, w której w większości trzymała sukienki „do pracy” i w której chowała przede mną prezenty na święta albo z okazji urodzin. Nie wiedziałem na czym polegała ta „praca” tak długo, jak długo nie poszedłem do szkoły. Nie wiedziałem czym zajmowała się mama i dlaczego ona, w przeciwieństwie do matek kolegów, wychodziła z mieszkania akurat, kiedy tamte wracały do swoich „chłopców” jak nazywała ich chyba domyślając się, że tak naprawdę nie byli moimi „kumplami”. Nie miałem kumpli i, jeśli tylko miała „te lepsze dni”, cieszyłem się, że mogliśmy spędzać w całości je wszystkie razem — mama i ja. Nie miałem kumpli — miałem koleżanki... Jej koleżanki „z pracy”, z którymi zostawiała mnie na noc; codziennie z inną, ale mnie to odpowiadało, bo nie kazały mi kłaść się wcześnie w przeciwieństwie do babci, którą lubiłem, ale nie tak, jak je. Siedzieliśmy wygłupiając się albo oglądając czasami filmy tak długo, jak mama nie zakradła się cicho nie chcąc mnie obudzić do domu; uśmiechała się do mnie tak uroczo mimo zmęczenia... Ale jedynie jeśli to „był jej dzień”. W przeciwnym wypadku unikała mnie, dopóki jej nie przeszło; ja też nauczyłem się szybko, że lepiej było w takich chwilach zniknąć jej z oczu. Uciekałem wtedy jak najdalej od niej i, i tak zdarzało się, że dostawałem mokrą ściereczką od naczyń po kościstym tyłku albo — w najgorszym wypadku — musiałem wysłuchiwać mało przyjemnych, bolesnych cholernie mocno przytyków na mój temat albo ojca... Ojca, o którym wiedziałem jedynie, że był i nic więcej. Nic więcej nie chciałem też. I wciąż usprawiedliwiałem jej zachowanie „pracą”, z której widziałem przecież, że wracała wykończona codziennie coraz bardziej i jak uśmiechała się rzadziej i rzadziej do mnie... Dopóki nie przestała całkiem. Wiedziałem, że harowała tylko dlatego, żebym miał dosłownie „wszystko” — czy nie wiedziała, że mi wystarczała ona? Czasami zbierałem się na odrobinę odwagi i podchodziłem do niej jak najbliżej, żeby złapać w niewielkie dłonie jej twarz i powiedzieć, że nie muszę dostawać prezentów na święta ani nie musi zabierać mnie do kawiarni na rogu, ani nie muszę jeść tyle mięsa albo owoców. I nawet, kiedy to „nie był jej dzień” uśmiechała się pociągając cicho nosem i mocno przytulała mnie pozwalając zasnąć w wielkim łóżku, powalając łudzić się, że wszystko jest już w porządku.
Joseph był... „Za dobry” dla mamy. „Za dobry” dla mnie. I jako „za dobry” mąż musiał przypomnieć jej kto ma prawa, a kto obowiązki w domu, z którego nie wyszła tak długo, jak długo nie wyblakły siniaki na jej twarzy. Z naszego domu. Może dlatego z dnia na dzień była coraz bardziej niepokorna i niewdzięczna, ale nie umiała stawiać oporu inaczej jak podsycając płonący we mnie ogień nieruchomego, niemego buntu? Ojciec kazał mi czytać pismo święte, z którego miałem nauczyć się rozróżniać dobro i zło, rozpoznawać cnoty i grzechy wypisane na twarzach ludzi, z którymi musiałem żyć. Czy żałował? Czy żałował za każdym razem, kiedy wyczytywałem z jego twarzy jak spomiędzy wierszy na poprzedniej stronie prześwitującą linijkę z następnej strony? Kiedy wyczytywałem to, co robił a czego ja wówczas jeszcze nie pojmowałem? Mama kładła się obok mnie na łóżku i czytała mi baśnie braci Grimm albo opowiadała historie jeszcze dziwniejsze niż tamte o sześciu łabędziach, o siedmiu krukach. Każdego dnia następującego jeden po drugim niezmiennie dawała mi wspomnienia z dzieciństwa pełne światła i szczęścia, ale stare słońce musi zajść, żeby mógł wzejść nowy księżyc. Czy wiedziała? Czy wiedziała, kładąc się obok mnie na łóżku kolejnego wieczora, że wiem wszystko... Że w smutnym śnie o samotności poprzedniej nocy wyśniłem jej śmierć? Że wiem o tym, co chciała zrobić?
Moja mama powiesiła się w stodole, do której nie chciałem wchodzić nigdy więcej, a w której musiałem siedzieć zawsze za karę, kiedy ojciec odkrył w tym miejscu to najodpowiedniejsze do wymierzania kar zamykając mnie a wraz z upływającym czasem przybraną siostrę i brata w niewielkim schowku. Bo ojciec szybko, bardzo szybko, wziął drugą żonę. Miałem osiem lat, kiedy do naszego domu wprowadziła się kobieta cierpliwa, ale stanowcza, która potrafiła mimo wszystko przeciwstawić się nawet zadufanemu, zapatrzonemu w siebie mężczyźnie. Była wdową tak, jak ojciec był wdowcem. Miała syna tak, jak ojciec miał mnie. On był starszy ode mnie, ale ja byłem dojrzalszy od niego. Może dlatego, kiedy urodziła się moja przyrodnia siostra, to ja mogłem opiekować się nią, troszczyć się o nią? On — nie. Może dlatego, kiedy ojciec najpierw krzywdził ją, potem poniewierał mnie? Ale miała też córkę, którą pokochałem jak rodzona siostrę; Delilah.
Dorastałem w cieniu krzyża, który ciążył mi na szyi zawieszony na cienkim srebrnym łańcuszku, który zerwałem odkrywszy prawdę o tym, co działo się w naszym domu, w pokoju obok za cienką ścianą.
Nie mogłem oddychać. Miałem ścierpnięte ręce, na których leżała Delilah dławiąc się krwią zmieszaną z błotem; nie mogłem iść — nie miałem siły się podnieść po tym jak upadałem na kolana, grzęznąc w rozmiękłej, rozmokłej ziemi. Nie mogłem uwierzyć, że głos, dudniący w moich uszach był moim głosem — krzyczałem tak długo, jak dźwięk wydostawał się z mojej krtani. Nie potrafiłem opisać bólu, który wylewał się ze mnie i nie potrafiłem opanować go, czując dotyk gasnącej w moich ramionach powoli Delilah. Deszcz spływał po twarzy. Mojej i jej, nie obmywając nas jednak z cierpienia.
Byłem cały w błocie i jej krwi; ojciec dopadł do mnie... Pierwszy cios zwalił mnie z nóg, kolejnym zgruchotał mi nos — ostatnim zabiłby mnie, jeśli nie interweniowałby szeryf. Odciągnął ojca uniemożliwiającego wykonywanie policjantom obowiązków służbowych; przycisnęli mi głowę do mokrej, lepkiej ziemi i skuli, wykręcone w tył ręce, kajdankami — przetarli twarz chusteczką i wsadzili w radiowóz. Nic nie rozumiałem, a kiedy dotarło do mnie, co działo się na moich oczach z moim życiem... „To nie ja! To nie ja!” – krzyczałem, szarpiąc się na tylnym siedzeniu. „Nie! To nie ja ją zgwałciłem!”; elektryczny ładunek przepłynął przez ciało obezwładniająco odzierając z przytomności umysłu.
Ocknąłem się w więzieniu Greene Correctional Facility kawałek od Bethlehem w hrabstwie Albany. Piętnaście lat i usłyszałem: „wolny”... Na chwilę, po której dopiero co rozmiażdżyłem bezmyślnie i bezlitośnie czaszkę gwałciciela Delilah. Czaszkę mojego ojca.