Miejsce: Aloha NYC
ubiór
Nie wiedział już, która jest godzina. Było dość późno, ale nie zdawał sobie z tego sprawy – jego poczucie czasu zniknęło wraz z kolejną przyjętą działką, a wesoła mieszanka specyfików zmieniła skład jego krwi na połowę tablicy Mendelejewa. To już chyba trzeci bar, w którym był tej nocy, ale dla Jinxa wszystko wyglądało już tak samo. Kolorowo, surrealistycznie, przyjemnie. Miał wrażenie, że czuł smak barw i dosłownie widział muzykę, a jego odklejenie od rzeczywistości miało swoje odbicie w rozszerzonych źrenicach.
Dało się to nazwać normalnym rytuałem. Dostawał zastrzyk gotówki i zamiast odkładać ją na polepszenie swojej egzystencji, odwiedzał dealera, kupował cokolwiek (najczęściej kilka rodzajów czegokolwiek) i lądował gdzieś na mieście, włócząc się po klubach nocnych i im podobnych przybytkach. Potem potrafił się ocknąć w jakimś dziwnym miejscu albo na korytarzu we własnym mieszkaniu, nie pamiętając praktycznie nic z tego, co się działo. Nie wierzył w to, że istniała dla niego jakakolwiek przyszłość. Wykształcenie zakończone na liceum, z ocenami, które ledwo przepchnęły go do samego końca, pewnie z litości nauczycieli, żeby nie musieli kolejny rok znosić go i jego odpałów. Praca za najniższą krajową, dzięki której nie było szans zapłacić za operację, która mogła mu te przyszłe życie w ogóle zagwarantować. Świadomość, że każdy dzień może być jego ostatnim. Dlaczego więc nie żyć zgodnie z tą świadomością, bawiąc się, nie myśląc o końcu czekającym za każdym rogiem? Zresztą, nawet gdyby było go stać na opłacenie grzebania w mózgu, pozostawałby lęk przed zrobieniem tego. Mogli go uśpić, rozkroić i więcej by się nie obudził. Albo zrobiliby z niego warzywo.
Miał na ogół wystarczająco oleju w głowie, żeby nie zażywać nic, co przyspieszałoby jego akcję serca, zwiększało tętno i ciśnienie. Tym do grobu wpędziłby się znacznie szybciej, a wbrew pozorom – chciał żyć. Nawet, jeśli te życie było gówniane, na samym marginesie biedy, pozbawione celu. Czasem nie zdawał sobie sprawy z tego, że komuś serio mogłoby go zabraknąć.
Wyszedł przed bar. Dwie osoby właśnie wracały do środka, ale zdążył jeszcze zaczepić je o odpalenie papierosa. Zapalniczka już mu szwankowała, nie miał ochoty użerać się dziesięć minut z tym trupem, a nawet nie pamiętał czy wziął zapałki. Zawartość kieszeni bluzy była teraz enigmą. Mogło tam być wszystko, a jednocześnie nic. Naciągnął lekko kaptur na głowę, zaledwie do połowy i oparł się o ścianę, zginając nogę i opierając również opancerzoną w ciężkiego glana stopę o mur. Zaciągnął się dymem, wypuścił go po chwili i zaczął wpatrywać w jasną chmurkę z taką fascynacją, jakby właśnie objawił mu się tam sam Mufasa każąc pamiętać kim był. A on nie pamiętał. W tej chwili w jego głowie uruchamiał się jakiś dziki koncert, na który wepchnął się bez biletu. Albo raczej to ten zespół wepchnął mu się w świadomość bez rezerwacji miejscówki. Z zewnątrz wyglądało to po prostu, jakby się zawiesił, gapiąc nieco w górę z błogim uśmiechem wymalowanym na bladej gębie.
Dante Carter


I made my choice, and
Every night I'm livin' like there's no tomorrow
something about me